Ostatni wypad na Hansa (lodowiec):
raz na miesiąc robi się pomiary GPS aż do ostatniej tyczki na lodowcu.
Tyczek jest kilkanaście, są numerowane na Hansie, a na bocznych lodowcach mają specjalne nazwy. odległość między kolejnymi tyczkami to jakieś 1800-2200 m.
Na morenę Hansa jest z bazy 2,5 km.
Tyczka nr. 1 się już wytopiła - lodowiec się porusza i jest aktualnie gdzieś w morzu już.
Na dwójkę jest jakieś 1800 m od moreny. Dalej już po 2 km mniej więcej.
Ostatnia tyczka ma numer 11 więc jest jakieś 20 km od moreny. Teraz jest noc polarna, efektywny dzień to około 4-5 godzin szarówki.
700 m od moreny jest skuter śnieżny, ale pomimo 3 prób naprawy nie odpala, poza tym jedna płoza wmarznięta w śnieg (na dzień dzisiejszy skuter został zaholowany na morenę).
Na wysokości między T4 a T5 (1 km za 4ta tyczką T4) jest kolejny skuter, wygląda jak dawno porzucony radziecki sputnik - odpala, ale ma słaby trak i brak jednego kółka napędzającego. ostatni skuter jest na wysokości T10 na lodowcu bocznym tyczka "TK" - bardzo daleko.
Aby można było jeździć skuterem musi być śnieg, na Hansie aktualnie jest lód do T4 - T5, wyżej śnieg. Po lodzie trzeba chodzić w rakach, których już połamałem 3 pary - bo ze 100km w sumie na nich zrobiłem.
Plan jest (był w poniedziałek) dostać się na T11, temperatura na lodowcu -16.
Dotarliśmy w rakach na T2 - pomiar GPS (20 minut na mrozie trzeba stać i czekać), T3 (jw), T4 - tam pomiar automatyczny, wymiana akumulatorów (trzeba je nieść w plecaku z: liną, rakami zapasowymi, telefonem satelitarnym, zapasowymi bateriami, czekanem, radiem, kluczami, śrubami lodowymi, koltem magnum, amunicją, termosami z herbatą, kanapkami, czekoladami, apteczką, goglami, polarem zapasowym, czołówką, latarką, Aparatem foto, GPS-em, spotem ... razem ponad 20 kg)
Docieramy do skutera około 12:00. Kółko po wielu próbach nie pasuje na oś. UUUppps:
Decyzja: T11 nie da się osiągnąć już o tej porze pieszo (poprzednio byliśmy na T11, ale mieliśmy namioty i nocleg na wysokości T8 i to była polowa września - jeszcze noc była dość krótka, a do noclegu potrzeba jeszcze prymusa, namiotu, śpiwora, śledzi, gazu do opału itp.)
Osiągniemy stację meteo na T6, a potem wrócimy po WSZYSTKICH lodowcach bocznych (Staszelisen, jeden którego nazwy nie pamiętam, Tuvabreen, Fugielbreen), między nimi są przełęcze górskie....
T6 poszła szybko, na Staszelisen podejście też spoko, tam tyczka i decyzja, że zamiast obchodzić znowu na Hansa i potem na boczny to przełęczą nad Staszelisem. Robert który już tutaj zimował nie robił tej przełęczy jeszcze, wygląda ona ostro, pod koniec dłuuuga szczelina wzdłuż przełęczy i dość stromo.
Powoli gramolimy się, pod koniec na czterech i wbijając się czekanem, powoli i w końcu ta szczelina, długa ale płytka więc przechodzę przez nią po kilku akrobacjach, Robert inną drogą - wnętrzem szczeliny bo zakręcała pod przełęcz. W końcu jesteśmy już na przełęczy, widok na kolejny lodowiec, ale w dół więc luz.
Szaro już się robi od początku podejścia, ale tutaj zapadanie mroku trwa kilka godzin więc spoko, jeszcze żadne światło nie potrzebne. Herbatka i w drogę....
Oczywiście pod śnieżkiem trafia się nagle gładki lód i lecę w dół na dupie. hamowanie czekanem i .... udem i łydką o ostry kamień pod śniegiem - i nogę mam gotową. Tragedii nie ma ale od teraz aż do powrotu do bazy cały czas boli....
Docieramy do kolejnej przełęczy (3 km) prowadzącej na Tuvabreen. Wtedy (już dość ciemno) okazuje się, że gdzieś wypadł mi czekan.
Szybka decyzja (moja): Robert idzie na Tuvabreen na tyczkę potem na Fugielbreen (tyczka), mój plecak zostaje tutaj, a ja i magnum wracamy się po czekan.
Robert ma po 30 minutach jak nie wrócę zacząć się orientować co i jak. mamy jedno radio (Robert) i telefon satelitarny (ja), tak się nie dogadamy, a bazie dupę zawracać o taką pierdołę nie warto.
Wracam... naładowany kolt w dłoni i idę po własnych śladach, znowu z górki i pod górkę.... oczywiście czekan znajduje się 100-200m od przełęczy Staszelisen, ostatnie 500 m już tak ciemno=, że słabo widzę ślady, ale powrót lepiej bo na południe więc coś widać. Znowu z górki i pod górkę, mam już 4 przełęcze, zeszło się z 50 minut i zrobiłem około 5-6 km.
Popełniłem błąd - całą ta akcja powrotu na max obrotach, po prostu za bardzo się śpieszyłem, zmęczyłem się straszliwie. Z przełęczy widać Tuvabreen i sygnały świetlne na drugim końcu, biorę plecak szukam latarkę i odpowiadam Robertowi, a potem idę do Niego po śladach. Spotykamy się przy tyczce, Robert zmarzł bo stał w miejscu, pytam czemu nie poszedł na tyczkę na Fugielbreen, On na to, że już ciemno i lepiej razem, ok spoko.
Zupełna ciemność. Idziemy z czołówkami jak górnicy, zasięg jakieś 10 - 15 m max, ale skutecznie oświetla pod nogami. GPS pokazuje gdzie iść, tyczki i bazę mam oznaczoną więc luz.
Kolejna przełęcz - myślałem, że padnę, boli noga, liczę kroki i co 10 max 15 odpoczynek bo aż mi płuca wymiękają. W końcu jest 5ta przełęcz.
Ustalamy, że Robert i ja idziemy do tyczki na Fugielbreen a dalej:
Robert wraca po buty i raki na morenę, a ja ostatnią przełęczą prosto do bazy.
Przy tyczce herbatka, straszliwie mi się chce pić od jakiejś godziny, wypijamy herbatkę, rozdzielamy się. Widzimy lisa polarnego, krąży dookoła nas, ostatecznie wraca z Robertem.
Włażę pod tą przełęcz, niby już blisko i robiłem ją kilka razy ale wolno idzie. Ciemno, nie wiadomo gdzie najlepsze podejście. To co mi się trafia to płat zmrożonego śniegu mocno nachylony, końca nie widać. Muszę sobie z każdym krokiem po 2-3 razy czubek buta wbijać i tak się zapierać oraz wbijać czekan i 1 m w górę i od nowa.
Znajduje pod koniec wspinaczki oblodzone kamienie, trach je czekanem i jem sobie lód, bo mam sucho w ustach jakbym z dobę nic nie pił, język jak suchar. Od razu lepiej

choć wiem, że to nie wskazane.
Osiągam przełęcz - widać z oddali (ze 2,5-3 km światła z bazy).
Schodzę powoli, kamienie z tej strony są a nie śnieg, oczywiście oblodzone i ośnieżone więc kilka zajęcy mnie atakuje (zając = wywrotka), zawsze bez problemu się ratuję czekanem. Na śniegu nagle ślady misia (wrzucone na picase), świeże widać pazury i prowadzą w górę .... wyjmuję kolta z plecaka, ustawiam bębenek pełny w 5/6 na załadowany nabój i dalej schodzę z czekanem i koltem w rękach, czołówka oświetla na jakieś 10 m.
Niektóre głazy zdają się podobne do niedźwiedzia.
W końcu po zjedzeniu jeszcze z ćwierć kilo lodu docieram do bazy
W bazie na radiu informacja dla Roberta, że jest misio gdzieś na górze, by szedł z koltem. Robert już wraca z moreny. Za 30 minut jest.
Tego wieczora (wróciliśmy po 18:00 a wyszliśmy o 9:00), wypijam jeszcze 1,5 litra wody gazowanej, piwo, kawę i colę. Nie wiem czemu tak mi się pić chciało, mieliśmy dwa termosy herbaty, poszły oba....
Za dni kilka okazuję się na T4, że na osi skutera pozostały przerdzewiałe resztki łożyska, po jej przyniesieniu do bazy i nabiciu kółka Robert i Krzychu odpalają skuter (ja mam w tym czasie dyżur na kuchni) i osiągają w końcu (jeden na skuterze a drugi za nim na nartach) T11, którą to ostatnie 4 wyjścia na Hansa nie zdołały osiągnąć.
Tyle?
Moim zdaniem jedna z fajniejszych przygód i PO TO właśnie tutaj jestem
